3.7 C
Kłodzko
sobota, 20 kwietnia 2024
REKLAMA

HISTORIA

Każde miasteczko ma swoje Zacisze

To będzie opowieść o tym, czego już nie ma, zniknęło na naszych oczach i jak mawiają Bracia Czesi „to se ne wrati”. Każde miasteczko ma swoje Zacisze – wstydliwie rozkładając ręce elegancka starsza pani tłumaczyła mizerię knajpy, pod którą stałam i bezskutecznie usiłowałam coś zjeść.

A stałam pod knajpą Zacisze przy ulicy Rycerskiej w Bystrzycy Kłodzkiej, kiedy to końcem lat siedemdziesiątych tamtego stulecia przyjechałam pociągiem do przeraźliwie smutnego, szaro-burego w marcowym brudnym śniegu, miasteczka. Byłam niewyspana, zmarznięta i głodna a Zacisze było najbliżej dworca. Dawali tam piwo z kufla, lufkę i śledzia na zagrychę. „Śniadanie? No, chyba że chmielowe” – uśmiechnęła się bufetowa. Wiele lat później wynajęłam ten lokal i z wielkim wysiłkiem starałam się nadać mu oblicze przyjazne ludziom. Teraz nie ma już śladu po dawnym Zaciszu, choć to nie ja zburzyłam jego ściany, niechcący przyczyniłam się do zniknięcia z mapy miasta miejsca, o którym krążą do dziś legendy.

Od czasów upadku Zacisza w lokalu była harcówka, bar z wyszynkiem i zapiekankami oraz kafejka internetowa a nawet kilka lat świecił pustkami. Z Zacisza powoli zniknął piec kaflowy, stare ubikacje, gdzie sikało się do dziury w podłodze, wejście do piwnic, którym opuszczało się beczki z piwem. Ktoś położył kafelki i tynk tzw. „baranek” pomalował na wściekły fiolet i zieleń. Pozostały strome schodki, z których z łatwością spadali tęgo wypici i niepożądani goście.

O Zaciszu można by długo – dobrze, choć pewnie częściej źle – opowiadać, powtarzać historyjki, często ubarwione, zmyślone w części, a może w całości… Jednak opowiem nie o Zaciszu, a o Hostincu u Pepy. Zaprzyjaźniona z cudownymi, pełnymi łagodnej melancholii i specyficznej pogody ducha Braćmi Czechami, często wyjeżdżałam do przygranicznych miasteczek i wsi. Chodziliśmy razem na piwo, gadaliśmy do rana przy gulaszu i śliwowicy na chatach (to ich wiejskie domy, najczęściej odziedziczane po rodzicach). Często bywałam w Jamnem, u Honzy. Jechaliśmy tam z przyjaciółmi, spaliśmy w malutkim domku, w głębokich, drewnianych łóżkach z siennikami z owsianej słomy po śp. babci Honzy, gospodyni Masaryka. Na ścianach wisiały stare fotografie, obrazki z ryczącym jeleniem na rykowisku, a łóżka pokryte były koronkowymi narzutami. Rano trzeba było umyć się w lodowatej wodzie ze strumienia płynącego tuż pod ścianą chaty. Woda leciała z przemyślnie założonej rury z kranikiem zanurzonej w strumieniu i spływała po wyszlifowanych kamieniach, tworząc fantazyjne nacieki lodowe. Po takiej toalecie porannej każdy był wybudzony aż do przesady. Nawet po obficie zakrapianym wieczorze u Pepy.

Do knajpy u Pepy chodziło się wieczorową porą, potykając się przy wejściu o stare kamienne schody, kiepsko oświetlone żółtą żarówką bez klosza. Schody te wydeptane były nogami gości, śliskie, wyokrąglone pośrodku, wytarte jak zużyta kosa. Knajpa, o obowiązkowej nazwie Hostinec, zajmowała parter rozległego domu wiejskiego, otoczonego wysokim murem zamykającym jedną klamrą budynki gospodarcze i podwórko. Wchodziło się do bramy na głębokim wdechu, by nie czuć było uryny z sikalni dla gości. Potrzebujący ulgi dla pęcherza opierali się na niskim murku, oddzielającym korytarz od płytkiej kamiennej rynny, do której sikali. Po jednej, wyżej uniesionej stronie sikalni, był kran z ciurkającą wodą, która spłukiwała nieczystości do dziury w podłodze. Zza ciężkich, drewnianych drzwi dochodził knajpiany gwar.

Gospoda była wypełniona po brzegi. Dym papierosów przesłaniał sufit. Za wysokim, ciemnym barem drobny, ruchliwy staruszek w bordowym, ręcznie udzierganym sweterku zgrabnie nalewał piwo do kilku naraz, trzymanych jedną dłonią kufli. Skrzypiące drzwi wejściowe zwróciły uwagę bywalców: widząc obcych, zamilkli. Patrzyli na nas z ukosa i dopiero wprowadzający nas Honza witając się jowialnie, klepiąc po plecach, przedstawiając nas, ożywił gwar. Pod oknami stały długie, drewniane stoły z ławami. Pośrodku salki na rozpalonej do czerwoności kozie bulgotał i stukał metalową pokrywką czajnik z wrzącą wodą. Obok kilka stolików z krzesłami.

Zasiedliśmy przy jednym z nich. Pepa wylewnie uściskał nas, witając jak starych znajomych. Mężczyźni dostali duże kufle z piwem, ja – kobieta – smukłą szklaneczkę i kawę w szklance na nóżce, zalaną wrzątkiem z podzwaniającego pokrywką czajnika. Na barze stał duży słój z utopieńcami marynowanymi w cebuli i occie. Pepa podciągał obszarpany rękaw sweterka i zanurzał rękę w słoju wyszukując utopieńca dobrze umarynowanego. Kładł tłustą, bladoróżową kiełbaskę na talerzu, z rozmachem wycierał dłoń o nogawkę spodni. W kącie salki, przy końcu długiego stołu, drzemał w cieple Wieczny Kolejowy Wędrowiec. Człowiek znikąd, jeżdżący pociągami Česke Drahy. Może jakiś emerytowany kolejarz? Gnany nieprzemożną potrzeb ą wędrówki wsiadał do pociągów, by wysiąść z nich na ulubionych stacyjkach, gdzie w wiejskich knajpach stawiano mu piwo i podawano miskę z gulaszem lub zimnego utopieńca z cebulą.

Niezmordowany Pepa lał piwo, płukał kufle w mętnej wodzie, ścierał bar burą ścierką, uwijał się nadzwyczaj sprawnie mimo swojego wieku osiemdziesięciu, a może i więcej lat. W wolnej chwili brał akordeon i fałszując grał „ludowki”, a na naszą cześć zaintonował „Szła dzieweczka do laseczka”. O dziwo, wielu podpitych Czechów zaśpiewało po polsku, przekazując nam pojednawcze gesty. Po paru piwach i my śpiewaliśmy po czesku, mimo że nie znaliśmy ni słów piosenek, ni języka czeskiego.

Na kilka trudnych lat choroba zagoniła mnie do łóżka. Wyprawy do Czeskich Braci ograniczały się do wizyt w przygranicznych sklepikach. W ostatnie lato przejeżdżając obok Jamnego skręciłam do wsi, zatrzymałam się pod knajpą Pepy. Ładnie odremontowany domek, plastikowe okna, plastikowe stoliki. Pepa już Świętej Pamięci, pewnie zza grobu cierpi z powodu tego plastiku. Mam nadzieję, że wciąż nosi swój bordowy, zapinany na guziki, z postrzępionymi rękawami sweterek. Może dobry Pan Bóg dał mu bar z wysokim kontuarem, wielkim słoikiem tłustych utopieńców z cebulką, by poił i karmił wiecznych wędrowców.

Henryka Szczepanowska

Artykuł pochodzi z VI Almanachu Ziemi Kłodzkiej, wyd. Oficyna Wydawnicza Brama, Kłodzko 2011, s. 51-53

[fot. Almanach, Dawne Kłodzko]

Warto odwiedzić: Drewniany kościółek św. Anny w Zalesiu

W Zalesiu niedaleko Bystrzycy Kłodzkiej znajduje się drewniany kościółek pw. św. Anny. Jest to jeden z czterech takich obiektów na Ziemi Kłodzkiej - pozostałe znajdują się w...

Znani i nieznani: Śladami Gerharda Hirschfeldera

Rok 2010 był wyjątkowym dla mieszkańców Ziemi Kłodzkiej ? tych obecnych oraz dawnych, którzy mieszkają dziś na terenie Niemiec. Stało się to za sprawą ks. Gerharda Hirschfeldera...

Wspomnienia z mojego miasta

Po zakończeniu II wojny światowej, Ziemię Kłodzką podzielono na trzy powiaty: bystrzycki, kłodzki i noworudzki. Wszystkie po cichu konkurowały z sobą odnosząc różne sukcesy i dobrodziejstwa. Bystrzyca przodowała...